czwartek, 1 października 2020

Do kosza z tym bumerangiem!

 Z poniższego posta było we mnie mniej i mniej tej całej chemii uczuć z tygodnia na tydzień. 


Teraz najzwyczajniej w świecie uważam, że byłam zakochana pierwszy raz w życiu. I na własne życzenie rozdrapałam ranę, która była już w ostatniej fazie gojenia. Zerwałam plaster, ze strupem, który zaczął krwawić. 


Przeżyłam piękne lato, widziałam piękne wschody i zachody. Na polskich Mazurach i w Hiszpańskiej Maladze. Przepłynęłam Pilice na spływie kajakowym, zrobiłam tysiące kilometrów na rowerze. Właśnie! Kupiłam rower! Piękny, Miętowy, z fioletowymi akcentami. To on pomógł mi się pozbyć ok. 10 kilogramów i trzeciego podbródka, z którego zostały mi już tylko dwa :)

W sierpniu zaczęłam bawić się w Tindera. W prawo, w lewo, w lewo, w lewo i czasami znowu w prawo. Stwierdziłam, że trzeba wżyciu chociaż raz pójść na żenującą randkę, która skończy się w łóżku. Poznałam M w dniu w którym wylatywał do Stambułu. Noo i właśnie. Cała teoria o tym, że bumerang to do kosza, właśnie została wrzucona do kosza "za trzy". Mieliśmy kontakt przez jego większość pobytu aż w końcu, on stwierdził, że ja nadal tęsknie za R. bo znalazł na moim IG sotry gdzie przez sekundę go widać. Miał racje w dwóch kwestiach. Miał prawo zezłościć się, że przetrzymuje zdjęcia/video swojego byłego, którego przecież rak bardzo nienawidzę. Druga sprawa jest taka, że serio ja czasami tęsknie za tym idiotą. Choć on na to w ogóle nie zasługuje. 

Kontakt się urwał. Na kilka tygodni. Ja zdążyłam się już pogodzić z faktem, że znajomość zawarta z typem z Tindera, który jest kolejnym turkiem, totalnie nie miała prawa się udać. Ale! Będąc w Maladze, odezwał się, reagując kolejny raz na urywek na którym widać przez chwilę R. Oczywiście domyślasz się, że jako kobieta pomyślałam sobie "ale gość, nie bedzie mi mówił co ja mam robić, nie ma opcji, aby porządkował moje social media". Zaczęliśmy minikłótnie. W której w sumie wytłumaczyliśmy sobie wszystko, ja przyznałam mu z wielką łaską racje. Wróciliśmy ponownie do regularnego kontaktu. Czas jego przylotu do Polski się zbliżał. Przyleciał. Zaczęliśmy rozmawiać o spotkaniu. Oboje zdecydowaliśmy, że byłoby się fajnie wreszcie spotkać na żywo. Z dnia na dzień, kiedy termin spotkania się zbliżał, M. robił się coraz bardziej zachowawczy. Nie było już wiadomości, które sprawiały że miałam wypieki na polikach. 

Sobota, 20:30, Patelnia w centrum Warszawy i ja z sercem przy gardle. Czekam na M. Prawie płonę od środka ze stresu, bo przecież to moja pierwsza tinderowa randka. Oczywiście w momencie kiedy się pojawił, wszystko mi odeszło. Wysoki, przystojny, z cieplutkim spojrzeniem i oczywiście jak na turka przystało - ubrany cały na czarno. Ruszyliśmy w poszukiwaniu miejsca na drinka. Warszawa akurat tego ostatniego ciepłego dnia pękała w szwach. Totalnie zawalona. Wreszcie udało nam się coś znaleźć. Szybko zamówiliśmy gin-tonic, to na co się umawialiśmy. Pierwszy, drugi i techno. W lokalu w którym wylądowaliśmy "w tle" leciało coś strasznego. Postanowiliśmy zmienić miejsce. W którym rownież leciało... techno! Z racji tego, że nigdy nie zabierałam zwierzyny do klatki, postanowiłam, że skoro zdobyliśmy się na tyle odwagi aby się spotkać, to kontynuujmy ten fesiwal żenady. Wsidliśmy do Ubera, w którym również leciało techno. Na miejscu, okazało się, że żadne z nas nie jest wilkiem podrywu i ONSów, więc powiało drętwotą, ale zdażyło się to co miało się zdarzyć. W nocy od dawna poczułam tę bliskość, za którą mega już tęskniłam. Delikatne dłonie, które zawsze jakby łapały kontakt z moim ciałem. 

Następny dzień przyniósł susze. A M. ubrał w słowa to co ja również czułam. To, że nie było to nic specjalnego. Było po prostu dobrze. I zamilkliśmy na tydzień. Niesiona alkoholem w następny piątek, rzuciłam do niego niezobowiązujące "co u ciebie słychać". Jak bardzo się myliłam w przekonaniu że odpisze. Odpisał, ale kurwa po tygodniu. Myślałam, że właśnie oślepłam. Po krótkiej wymianie pretensji z mojej strony, przyznał, że zagnieździłam się mu w głowie. No stary serio? Ja prawie dostałam wrzodów ze złości na samą siebie, bo on usiadł i się po chamsku rozgościł w mojej głowie, a ja wściekałam się, że nie chce wyjść. 

Spotkaliśmy się ponownie. Na tym spotkaniu poczułam się jakbyśmy z kaktusa przeskoczyli na miękką poduszkę. Godziny rozmów, o wszystkim i o niczym. Totalny luz. Zarobiłam nawet 10 punktów dla mojego dormitorium, bo otrzymałam mieciutkiego buziaka, którego w sumie się nie spodziewałam. 

Na dzień dzisiejszy, mamy przed sobą spory dystans. Bo komu byłby wygodnie zaczynając z kimś w łóżku, a później nieśmiało proponować spotkanie na kawę ? Trochę trudne nie? przynajmniej dla mnie, bo wszystko jest na odwrót. Co nie oznacza że jest źle. 

Teraz też powinnam napisać, że wrócę tu za miesiąc. I zobaczymy. 


M.